„Wszyscy jesteśmy splątani srebrnymi nićmi. Wszystkie czyny mają konsekwencje„
Rozdział 1
Triskelion
W innym wymiarze, na skraju czasu i przestrzeni…
Teowoj oparł się o drzewo i dał sobie chwilę na złapanie oddechu. Podróż do Prawii wyssała z niego ostatnie pokłady energii. Tym razem przejście przez Alatyr kosztowało go o wiele więcej niż tylko gwałtowne przyspieszenie serca i drżenie mięśni. Czuł się osłabiony, wyzuty z wszelkiej energii, mimo że przecież wysiłek fizyczny, który podjął, był niewielki.
Zdjął ciepły, niezbędny o tej porze roku w Jawii skórzany płaszcz i położył go obok drzewa. Tutaj w Prawii nie był potrzebny. W stworzycielskich wymiarach zawsze panowała idealna temperatura.
Raz jeszcze głęboko wciągnął powietrze i nadał swojemu oddechowi odpowiedni rytm.
Stąd zaledwie kilka kroków dzieliło od polany Żywii. Po to tu był. Żeby znowu ją zobaczyć, znowu jej dotknąć. Tak długo już jej nie widział, tak długo… Całe miesiące upłynęły w Jawii od momentu, kiedy zniknęła za bramą swojego wymiaru. Dla niej to był tylko błysk, on jednak czekał już całą wieczność. Nie chciał i nie mógł już jej wyczekiwać ani sekundy dłużej. Ale tym razem nie zamierzał poprzestać jedynie na patrzeniu.
Wszedł bez wahania między drzewa i szybko pokonał resztę drogi do polany. Zatrzymał się dopiero na jej skraju. Nie dlatego, że potrzebował odpoczynku, bo zmęczenie powoli odpływało, a energia w jego ciele się odradzała. Przystanął, ponieważ wśród wysokich, kwiecistych traw łąki wypatrzył Żywię, a widok ten znowu zatrzymał go w miejscu.
Uwielbiał na nią patrzeć szczególnie wtedy, gdy nie była świadoma jego obecności. Nie kontrolowała wówczas swojej natury, nie musiała tego robić. Tutaj, w Prawii, była po prostu Stworzycielką, Żywią, matką wszystkich żywiołów. Najczystszą emanacją tej cudownej energii, którą Stworzyciele nazywali Virem. Energii, której Zaklinacze znali jedynie przedsmak, bo choć zostali stworzeni przez Welesa na podobieństwo Żywii, byli jedynie półistotami, zaledwie cieniami tego, czym była ona.
Niczym zahipnotyzowany patrzył, jak bawi się małymi ognikami. Wypuszczała je ze swoich dłoni i plątała z żywiołem powietrza. Unosiły się, popychane delikatnymi powiewami wiatru, i zaraz do niej powracały. Drobne cząstki ziemi lewitowały nad przepięknymi kwiatami dalii, a na tafli niewielkiego strumienia, który przecinał jej łąkę raz po raz pojawiały się wodne kształty. Matka, która bawi się z dziećmi.
Westchnął cicho, w tym samym momencie przeklinając się w duchu za głupotę. Vir momentalnie zadrgał, ogniki zniknęły, rzeka się uspokoiła, a drobiny ziemi gwałtownie opadły. Żywia natychmiast odwróciła się w jego stronę, a żywioły schowały się pod jej skórą. Uśmiechnął się, ale nie odwzajemniła uśmiechu. Na jej twarzy zmartwienie przeplatało się ze strachem. Radość, którą zazwyczaj go obdarzała, w tej chwili – jeśli w ogóle w niej była – pozostawała głęboko ukryta.
Teowoj postawił stopy na łące. – Żywio…
Stworzycielka uniosła dłoń, powstrzymując go przed podejściem bliżej, ale jej nie posłuchał. Nie tym razem. Za bardzo za nią tęsknił, żeby teraz zawrócić. Nie zatrzymał się, dopóki dłoń Żywii nie spoczęła na jego piersi.
– Teowoju, nie możesz tu przychodzić. Następnym razem będę musiała cię ukarać. – W jej głosie brzmiała desperacja i strach, ale Teowoj nie chciał ich słyszeć. Nie chciał niczego słyszeć ani niczego czuć poza tym, co czuł teraz, gdy stał tak blisko Żywii.
– Oddałbym duszę samemu Welesowi, żeby być przy tobie. Stworzycielka spojrzała na niego jeszcze surowiej.
– Nie wiesz, o czym mówisz – odparła.
Jej cichy, dźwięczny głos przenikał go na wskroś, tak samo jak energia Viru, która wokół niej krążyła. Ujął dłoń Żywii w swoją i – wiedziony bardziej instynktem niż rozumem – dotknął ustami jej ust. Vir przeszył go do granicy bólu. Nie odsunął się jednak nawet o milimetr, ona także nie ruszyła się z miejsca. Widział walkę na jej twarzy, dokładnie taką, jaką od zarania dziejów sam ze sobą toczył. Walkę pomiędzy dobrem a złem, pomiędzy pragnieniem a zbliżającą się nieuchronnie karą.
W końcu Stworzycielka się poddała i zamknęła oczy. Nie powinien był dotykać jej w ten sposób, nie umiał z niej jednak zrezygnować. Była jego przewodnikiem i światłem. To za nią poszedłby w najdalsze zakamarki wymiarów. Po to tylko, by raz jeszcze poczuć pod palcami jej nieskazitelną skórę i spojrzeć w jej jasne, niebieskie oczy.
Żywioły powodowały u niego dreszcze. Zatracał się w pocałunku coraz bardziej i bardziej, niezdolny do ujrzenia świata poza kobietą, którą trzymał w ramionach, poza jej zapachem, dotykiem, głosem. Chciał zatrzymać się w tej chwili już na zawsze, po wieczność trwać upojony energią, która przeszywała jego ciało, gdy stali tak blisko siebie.
Żywia jednak otworzyła oczy.
Nie ujrzał w nich tego, czego się spodziewał i czego pragnął. Dostrzegł tylko przerażenie. Odsunęła się gwałtownie, nie rzuciwszy mu nawet jednego spojrzenia. Jej wzrok sięgał dalej, powyżej jego ramienia, na skraj polany.
Odwrócił głowę, spoglądając w tym samym kierunku, a gdy zobaczył to, co ona, padł na kolana.
Ukryty w półmroku lasu stał Weles. Władca Nawii i Stworzyciel Magii. Ten, który wraz z trzema pozostałymi Stworzycielami pierwszego kręgu ustanowił święte prawo rozdzielności światów. Prawo, które Teowoj złamał po raz kolejny, kiedy przekraczał Alatyr, bramę do innych wymiarów
Srebrne oczy Stworzyciela lśniły w ciemności tak samo jak tatuaże, które zdobiły jego ciało. Zawieszony na szyi artefakt, medalion o wzorze tak skomplikowanym, że aż niemożliwym do odtworzenia, także rozpraszał mrok srebrem. Gdy Weles w końcu się poruszył, ciemność podążyła wraz z nim. Pomknęła ku niemu i ku Żywii z zawrotną prędkością i Teowoj wiedział, że nie ma już odwrotu, że to, co się za chwilę wydarzy, zmieni jego życie na zawsze.
– Nie dotykaj go! – krzyknęła Żywia i spróbowała zasłonić go swoim ciałem, ale jej na to nie pozwolił. Podniósł się z kolan i stanął u jej boku.
Wszystko, co stało się potem, przykryła mgła bólu. Widział Welesa duszącego Żywię, ale nie mógł nic zrobić. Czuł nóż Stworzyciela na plecach, następnie na gardle, ale był jedynie bezwolną marionetką w rękach siły, z którą nie mógł się mierzyć.
W końcu jego ciało się poddało. Runął bezwładnie na ziemię przepełniony bólem, z jej krzykiem w uszach.
– Złamałaś święte prawo! – grzmiał Weles. – Zostawiłaś pieczęć Księgi Żywiołów wśród ludzi! Nie zasługujesz na litość! To coś, co leży na ziemi, również na nią nie zasługuje. Na początek zabiorę sobie jego duszę. Będzie- cie odradzać się tylko w Jawii, bez pamięci o tym, kim jesteście. Będziecie brodzić w ludzkiej pogardzie i strachu, aż przypomnisz sobie, Żywie, że twoje miejsce jest wśród Stworzycieli.
Żywia upadła na ziemię tuż obok Tewoja. A on, zanim pochłonęła go ciemność, zanim mrok zabrał mu ostatnią iskierkę nadziei, spojrzał w pómartwe oczy Stworzycielki. Popatrzył na jej nieruchome, zakrwawione, po- zbawione żywiołów ciało. Na jej nadgarstek, na którym Weles wyciął nożem kształt jej ukochanego kwiatu dalii. I na samej krawędzi życia, w momencie, w którym wszystko się kończyło, kiedy każdy staje oko w oko ze swoimi czynami, zatrzymany pomiędzy czasem i przestrzenią poczuł, jak zalewa go poczucie winy. Z powodu tego, co jej zrobił, dlatego, że nie potrafił z niej zrezygnować, chociaż go ostrzegała. Był tylko Zaklinaczem, a ona była Stworzycielką. Nie był jej godny, a jednak wyciągnął po nią ręce. Czuł, jak wina wypełnia go całkowicie, przeszywa na wskroś za to, że…
Dziękuję za przeczytanie:) Powieść kupisz tutaj!
Półnony Sabat oraz Północne Widmo dostępne są również w wersji cyfrowej (audiobook i ebook) w Empik Go!