Do Jordanii wybraliśmy się dość spontanicznie. Dzieciaki w końcu dorosły na tyle, by dzielnie pokonywać spore odległości pieszo i nie marudzić. Z nutą sentymentu przypomnieliśmy sobie nasze podróże sprzed rodzicielstwa i uznaliśmy, że czas do nich wrócić.
Miałam też w tym swój pisarski interes – bardzo chciałam ponownie poczuć klimat pustyni, bo to właśnie ona stanie się jednym z plenerów mojej nadchodzącej powieści Ether. Choć moja wersja pustyni będzie oczywiście bardziej fantastyczna, wierzę, że zmysłowe wrażenia – przestrzeń, światło, zapachy i cisza – pozostaną te same. 😊
Mieliśmy pewne obawy dotyczące sytuacji politycznej, ale okazały się one zupełnie nieuzasadnione. Jordania to jedno z najbezpieczniejszych miejsc, jakie odwiedziliśmy. No, może poza jazdą samochodem, ale o tym później.
Góra Nebo i gościnność Madaby
Zwiedzanie zaczęliśmy od Góry Nebo, oddalonej zaledwie 40 minut jazdy od lotniska. To właśnie tutaj, według tradycji, Mojżesz ujrzał Ziemię Obiecaną. Miejsce rzeczywiście robi wrażenie – rozciąga się stąd niesamowity widok na pustkowia Palestyny i Izraela, a nad wszystkim unosi się hipnotyzująca niebieskość nieba.


Pierwszą noc spędziliśmy w Madabie, gdzie od razu przekonaliśmy się o jordańskiej gościnności. Nasz apartament prowadziła wielopokoleniowa rodzina, która ugościła nas fantastyczną kolacją, opowiedziała o lokalnych zwyczajach i własnoręcznie robionej shishy. Dzieciaki, mimo bariery językowej, szybko znalazły wspólny język z rówieśnikami – w ruch poszła amerykańska technologia tłumaczeniowa i… zabawa w chowanego na podwórku.
W samej Madabie warto odwiedzić stare miasto, co w arabskich metropoliach nie jest oczywiste. Największą atrakcją są bizantyjskie mozaiki, a szczególnie słynna Mapa Ziemi Świętej w cerkwi św. Jerzego. Nie jestem wielką fanką zwiedzania kościołów, ale te mozaiki zrobiły na mnie duże wrażenie. Zobaczcie sami:


Morze Martwe – naturalne spa i dziecięce rozczarowanie
Z Madaby ruszyliśmy nad Morze Martwe. “Morze” to może nieco szumna nazwa, bo jest ono wielkości węgierskiego Balatonu. Widok był dokładnie taki, jak zapamiętałam z Izraela – można leżeć na wodzie i popijać kawę. I tak właśnie zrobiłam.
Dzieciakom Morze Martwe nie przypadło do gustu – najmniejsza rana na skórze i natychmiastowe pieczenie skutecznie zniechęciło je do kąpieli. Za to my z mężem skorzystaliśmy z pełnego SPA w stylu Morza Martwego – peeling, błotna maseczka, zakopanie w piasku. Efekt? Skóra jak nowa!


Aqaba – plażowy raj z ograniczeniami
Planowaliśmy pojechać prosto do Wadi Rum, ale prognozy zapowiadały kiepską pogodę, więc zmieniliśmy trasę i ruszyliśmy do Aqaby – jedynego kurortu Jordanii nad Morzem Czerwonym.
Morze spodobało się dzieciakom, ale pogoda nie sprzyjała kąpielom – wiatr urywał głowę. Po przeczytaniu różnych internetowych relacji zdecydowaliśmy się na hotel z prywatną plażą, choć kosztował neico więcej niż miejskie hotele. To był strzał w dziesiątkę. Chociażby ze względu na fakt, że rafa koralowa zaczynała się pod pomostem na plaży, i nie trzeba było nurkować, by zobaczyć kolorowe rybki typu nemo, fioletowe meduzy, a nawet żółwia.


Plaża publiczna w Aqabie to lekki dramat obyczajowy. Kąpiel w normalnym stroju jest tam niemożliwa bez narażania się na mało przyjazne spojrzenia, a wręcz uwagi lokalsów, a burkini raczej nie było moim marzeniem. Poza tym samo miasto nie zachwyca, a większość hoteli, które wyświetlały nam się na Bookingu, z zewnątrz wyglądała dość słabo.
Wadi Rum – marsjańska magia pustyni
Wadi Rum było głównym powodem naszej podróży do Jordanii – i nie zawiodło nas ani trochę.
Zaczęło się mało przyjemnie – pierwsza firma próbowała nas naciągnąć na absurdalne koszty transportu, wykorzystując naszą nieznajomość lokalnych możliwości. Na szczęście, mając Jordan Pass, mogliśmy wjechać do beduińskiej wioski Rum i stamtąd rozpocząć własną pustynną eksplorację.
To właśnie tam, przy jedynym źródle wody na Wadi Rum, poznaliśmy przemiłych Beduinów, u których ostatecznie wykupiliśmy nocleg i kolejny dzień pustynnego zwiedzania. I to była absolutna magia.
Marsjańskie krajobrazy, tradycyjna beudińska kolacja, nocleg w namiocie w zerowej temperaturze pod kilkoma kocami i dzień pełen przygód na pustyni. Nasz przewodnik, Auda, zabrał nas w miejsca, gdzie kręcono Diunę i Marsjanina, na sandboarding i do pustynnych wąwozów. Dodaj do tego spektakularne nocne niebo i jest komplet trudny do zapomnienia.


Sandboarding to swoją drogą niezła ściema z internetowych filmików. Owszem, zjechać można, ale wdrapanie się z deską na wydmę w grzęznący piasek to robota dla olimpijczyków. Więc tak – jeden zjazd i koniec.
Wieczorem pożegnaliśmy pustynię spektakularnym zachodem słońca i ruszyliśmy do legendarnej Petry.
Petra – perła Jordanii
Słynne skalne miasto Petra robi ogromne wrażenie. Trochę przypomina mi turecką Kapadocję i Derinkuyu, ale jest zdecydowanie bardziej monumentalne i zdobne. Spacer wśród wyrzeźbionych w skałach budowli, ukrytych korytarzy i świątyń to coś, co naprawdę zostaje w pamięci.


Amman – miasto, które mnie pokonało
Na koniec zostawiliśmy Amman, jedno z najstarszych nieprzerwanie zamieszkałych miast świata. I przyznam, że to pierwsze miasto, które mnie pokonało.
Amman jest bardziej nowoczesny i widać tu większą swobodę religijną niż w innych częściach kraju. Ale zwiedzanie to koszmar – miasto leży na wzgórzach, nie ma chodników, uliczki są wąskie, a ilość schodów i walka o życie z kierowcami to codzienność.
Chciałam odwiedzić suk z kadzidłami i perfumami, ale taki bazar otwiera się tylko w piątki wieczorem. My byliśmy w Ammanie na początku tygodnia, więc obejrzeliśmy miasto i szybko się ewakuowaliśmy.
Amman otwiera listę rzeczy, które ze mną nie rezonują.
Po pierwsze – śmieci. Plastikowe odpady i niedoróbki budowlane są wszechobecne w większości miast, miasteczek i wsi (poza Wadi Rum, gdzie Beduini dbają o czystość pustyni). Szczególnie przygnębiający był widok średniowiecznego miasta Al-Karak i zamku Krzyżowców, otoczonego unoszącymi się na wietrze plastikowymi śmieciami.
Po drugie – aspekt religijny. Poza Ammanem w miastach i miasteczkach prawie nie widać kobiet w życiu społecznym. Są naprawdę nieliczne. Widać głównie pracujących mężczyzn, co wynika częściowo z kultury arabskiej, gdzie kobieta jest postrzegana jako „chroniona” przez mężczyzn. Niemniej jednak taki układ społeczny i podział ról zupełnie mi nie odpowiada.
To wszystko równoważy jednak niesamowita gościnność Jordańczyków, którą można odczuć niemal na każdym kroku. Zaproszenia na herbatę czy kawę są zupełnie naturalne, nienachalne i pozwalają lepiej poznać lokalsów – oczywiście w miarę możliwości językowych, ale na migi też da się dogadać. 🙂
Jordańska kuchnia i zapachy
Jedzenie w Jordanii jest znakomite – choć dzieciom przypadło do gustu trochę mniej, bo wiadomo, sporo warzyw i zielonego. Mnie bardzo posmakowały hibiskusowe napoje, a także lokalne hummusy, babaganoushe, lebnehy i shwarmy. Dzieciakom (i nam również!) do gustu przypadły także arabskie pistacjowe słodycze.
Ogromne wrażenie zrobiły na mnie także zapachy. W każdym domu czuć kadzidła i ręcznie robione wkłady do shishy (z melasy, herbaty, owoców i ziół). Większość miejsc, w których nocowaliśmy – zarówno apartamentów, jak i hoteli – pachniała naprawdę pięknie.
Informacje praktyczne
Wynajem samochodu i drogi
• Wynajem samochodu jest naprawdę tani, ale jazda nim to zupełnie inna bajka.
• Drogi (poza Desert Highway) są w słabym stanie, a złapanie gumy to nic niezwykłego – nam się przydarzyło dwie godziny po wynajęciu samochodu w drodze powrotnej z góry Nebo.
• Prowadzenie auta w jordańskich miastach to wyzwanie dla doświadczonych kierowców – brak jakichkolwiek zasad, obowiązuje głównie prawo silniejszego.
Główne trasy w Jordanii
Jordania to stosunkowo niewielki kraj, który można przejechać trzema głównymi drogami z północy na południe:
• Droga przy Morzu Martwym – najgorsza pod względem jakości.
• Kings Highway – środkowa, górzysta i pełna serpentyn, ale jej nazwa jest myląca. To nie jest żadna autostrada, tylko jednopasmowa droga.
• Desert Highway – jedyna prawdziwa autostrada w kraju, w dobrym stanie, ale… nie zdziwi was widok ciężarówki jadącej pod prąd. Trzeba zachować maksymalną czujność.
Wadi Rum – jak się tam dostać?
Do obozów na pustyni Wadi Rum nie da się dostać bez Beduinów – i to z dwóch powodów:
1. To prawdziwa pustynia, co oznacza ogromne ilości piachu i większość samochodów nie podoła.
2. Odległości wydają się krótsze, niż są w rzeczywistości. Pustynia generalnie jest miejscem specyficznym i naprawdę łatwo się zgubić.
Chyba, że zdecydowaliście sie na pieszy Jordan Trail i śpicie w namiocie, gdzie chcecie – tak też można i w obozie poznaliśmy przemiłego Australijczyka, który się na ten trek zdecydował.
Dojazd do obozu beduińskiego jest płatny, co nie zawsze jest jasno zaznaczone przy rezerwacji na stronach takich jak Booking. Gorąco polecam wjechanie samochodem do wioski Rum (już za Tourist Center) i tam poszukanie prawdziwego beduińskiego obozu. To zupełnie inne ceny i znacznie lepsze doświadczenie. Chyba że lubicie dwugodzinne jeep safari, gdzie zobaczycie niewiele, a zapłacicie sporo. Dodam, że my zapłaciliśmy ostatecznie ok. 700 PLN za pięć osób, nocleg w obozie, kolacja, śniadanie, całodzienna wycieczka po pustyni z przewodnikiem oraz pustynny lunch.
Jordan Pass – czy warto?
Jordan Pass zdecydowanie się opłaca, jeśli planujecie odwiedzić większość głównych atrakcji, ale nie wszystko jest nim objęte. Sprawdźcie w planowaniu podróży, za co trzeba dopłacić i zastanówcie się, czy Wam zależy.
Ceny w sklepach i na lotnisku
• W miejscach turystycznych ceny są umowne, czyli turyści płacą więcej niż miejscowi.
• W zwykłych miastach i miasteczkach różnic cenowych raczej nie ma. Nie ma też nachalności i nagabywania, jak to bywa w innych miastach arabskich.